'

Stało się więc to, co stać się miało i stawać się będzie dalej, aż do podpisu prezydenta i aż do ogłoszenia w Dzienniku Ustaw: ustawa mająca doprowadzić do drastycznego zmniejszenia emerytur członkom Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego oraz funkcjonariuszom Służby Bezpieczeństwa PRL staje się faktem coraz bardziej dokonanym. Nawet z pomocą  psychiatrów nie da się znaleźć kogoś, kto wątpiłby w to, że Lech Kaczyński ją podpisze.

Parlamentarne meandry

Wkrótce po tym gdy 24 września 2008 roku grupa 56 posłów wniosła do laski marszałkowskiej projekt ustawy o zmianie ustawy o zaopatrzeniu emerytalnym żołnierzy zawodowych oraz ich rodzin oraz ustawy o zaopatrzeniu emerytalnym funkcjonariuszy Policji, Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Agencji Wywiadu, Służby Kontrwywiadu Wojskowego, Służby Wywiadu Wojskowego, Centralnego Biura Antykorupcyjnego, Straży Granicznej, Biura Ochrony Rządu, Państwowej Straży Pożarnej i Służby Więziennej oraz ich rodzin, Kancelaria Sejmu już 9 października 2008 r. zwróciła się do Sądu Najwyższego RP z prośbą o opinię prawną na temat projektu. Po dwudziestu dniach opinia taka została do Kancelarii Sejmu przesłana, a podpisał ją Pierwszy Prezes SN prof. dr hab. Lech Gardocki.

W trakcie senackiej dyskusji Włodzimierz Cimoszewicz  wspominając o tej napisanej prawniczym językiem opinii nie podjął się jej omówienia trafnie zauważając, że relacjonowanie, streszczanie, w sposób zupełnie oczywisty prowadzi bądź to do pewnej trywializacji, bądź wywołuje więcej nieporozumień. Poprzestańmy zatem na ogólnym stwierdzeniu, że była ona dla projektu ustawy nader nieprzychylna.

W tej trudnej sytuacji Sejm zwrócił się o ekspertyzę do Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i już 9 listopada 2008 r. uzyskał oczekiwany dokument z podpisem prof. dr hab. Dariusza Dudka - prodziekana Wydziału Prawa, Prawa Kanonicznego i Administracji KUL. 

I znów, kierując się sugestią sen. W. Cimoszewicza, nie będę ekspertyzy katolickiej uczelni streszczał i poprzestanę na informacji, że była ona dla projektu ustawy jednoznacznie przychylna.

Kiedy więc w meczu ekspertów wynik był nierozstrzygnięty, Rząd RP wziął na siebie trud przeważenia szali i 3 grudnia 2008 r. przesłał do Sejmu swe stanowisko. Nie muszę dodawać, że w całej rozciągłości uwzględniało ono opinię pobożnej uczelni, w najmniejszej mierze natomiast konstytucyjnego organu, którym jest Sad Najwyższy.

19 grudnia 2008 r. Sejm z projektem ustawy uporał się i dzięki temu jej tekst w dniu 22 grudnia 2008 r. przekazany został do Senatu.

Organ ten nie jest w żadnym stopniu związany prawnymi ekspertyzami Sejmu, toteż mając własne Biuro Legislacyjne, zażyczył sobie opinii prawnych z tego właśnie źródła. Sporządzone zostały dwie ekspertyzy. Autorką pierwszej jest Bożena Langner - główny legislator Biura Legislacyjnego Kancelarii Senatu. Nie zawaham się stwierdzić, że jej tekst ma charakter nieco kobiecy, bardziej zatem kosmetyczny i odnosi się do drobnych nieścisłości, starannie omijając wielkie rafy prawne, od których aż się roi w projekcie ustawy. Z przeszkodami tymi odważnie zmierzył się natomiast mniej utytułowany pracownik tegoż biura - Marek Jarentowski wykazując rażące naruszenia prawa, których dopuścili się pomysłodawcy ustawy. Ponieważ jednak Senat jest organem suwerennym, mocą takiej właśnie suwerennej decyzji nie uwzględnił fachowej, poważnej, lecz niewygodnej ekspertyzy i dokonawszy mało istotnych poprawek w sejmowym tekście, 15 stycznia 2009 r. podjął uchwałę o przekazaniu ustawy do dalszych prac legislacyjnych.

Pomieszanie materii

O co w tym wszystkim idzie? Nie ma na to pytanie jednej odpowiedzi, bo według mego przekonania każdy działający na tej niwie podmiot ma inne intencje.

Platforma Obywatelska i jej rząd (koalicyjny wprawdzie, ale PSL in gremio nie będzie tu kruszyć kopii) uczyni wszystko, by PiS-owi uszczknąć nieco elektoratu, nawet tego mało zorientowanego, wyróżniającego się moherowymi nakryciami głów, a w myśleniu kierującemu się wyłącznie resentymentami.

Ludzie pokroju wicemarszałka Senatu Zbigniewa Romaszewskiego, senatora Jana Rulewskiego, Ryszarda Bendera i wielu im podobnych dają pierwszeństwo duchowi nad materią. Materia jest w tym przypadku czysto prawnicza, niezwykle trudna dla nich w percepcji, duch natomiast przepojony jest przemożną i zupełnie nieskomplikowaną potrzebą zemsty politycznej.

Jak jednak możliwe jest tak instrumentalne traktowanie prawa w państwie, którego Konstytucja w  jej art. 2 stwierdza zdawałoby się jednoznacznie: Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej. Otóż to właśnie - czy rzeczywiście jednoznacznie? W jednym zadaniu tego fundamentalnego przepisu pomieszane zostały dwa niezwykle różne składniki. By państwo zasługiwało na miano prawnego, jego władze muszą w swych działaniach respektować precyzyjne sformułowane i uznane w świecie zasady stanowienia i urzeczywistniania prawa. Nie da się więc wieloznacznie interpretować zasady trójpodziału władzy, zakazu działania prawa wstecz czy wreszcie niedopuszczalności odpowiedzialności zbiorowej, mamy tu bowiem do czynienia z materią precyzyjnie określoną i wciąż coraz lepiej precyzowaną.

Obok niej pomieszczone zostały w powołanym przepisie Konstytucji zasady sprawiedliwości społecznej. Konia z rzędem temu, kto w przybliżeniu chociażby zdefiniuje ów slogan wypisywany najczęściej na sztandarach wszystkich rewolucji i społecznych przewrotów, by po zwycięstwie poddać go korzystnym dla ich beneficjentów interpretacjom.

Konstytucja PRL z 1952 r. w art. 5 zapowiadała urzeczywistnienie zasady sprawiedliwości społecznej poprzez likwidację wyzysku człowieka przez człowieka. Do tak samo nazwanych zasad odwoływano się po 1989 roku, gdy możliwości takiego wyzysku przywracano. Było zatem wyrazem sprawiedliwości społecznej odebranie w Polsce w latach 40. ub. wieku właścicielom środków produkcji, które służyły wyzyskowi człowieka oraz upaństwowienie ich. Także aktem sprawiedliwości społecznej stał się zwrot tych środków nie tylko poprzednim dysponentom, lecz tym również, którzy potrafili się wokół tego zakręcić w latach gwałtownej prywatyzacji.

 Czułem się więc zażenowany czytając fragment wypowiedzi wicemarszałka Senatu Zbigniewa Romaszewskiego, który niezwykle twórczo mieszał w legislacyjnym kociołku: To nie dotyczy w tym momencie odpowiedzialności za przestępstwa, bo o tym w tej chwili w ogóle nie mówimy. Odpowiedzialność za przestępstwa to jest kwestią sądów, chociaż bardzo kiepsko jest z pociągnięciem do odpowiedzialności różnych funkcjonariuszy, to są zupełnie nieliczne przypadki. Ale chodzi o jedno: o realizację zasady sprawiedliwości społecznej. Czyli zupełnie jak w znanej komedii: sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie.

Wszechmocna propaganda

Jeśli państwo ma pretensje do mian demokratycznego i prawnego, jego prawotwórcza działalność musi być podporządkowana precyzyjnie sformułowanym celom i zasadom, bo posługiwanie się sloganami, którym każdy dowolnie może nadawać sens i znaczenie, prowadzi do tak żałosnych skutków, jak omawiana ustawa. Jak jednak oczekiwać można takiego podejścia do prawodawstwa w Polsce, gdy cytowany już wyżej wicemarszałek Senatu tak oto odnosi się do prawa, w stanowieniu którego uczestniczy: Opinie prawnicze do tej ustawy były, muszę powiedzieć, bardzo negatywne. Ale ja sobie nie wyobrażam, żeby parlament w zgodzie z zasadniczym w końcu artykułem ustrojowym, jakim jest art. 2, nie mógł zrealizować zasady sprawiedliwości społecznej. W ten oto sposób pomysł W.I.Lenina, z godnie z którym sprzątaczka też może być dyrektorem fabryki, okazuje się być wiecznie żywy, skoro Zbigniew Romaszewski może w RP współkierować izbą wyższą parlamentu.

Lecz i o innym jeszcze aspekcie sprawy wspomnieć warto. Oto wcześniejszą w zakresie tzw. dezubekizacji inicjatywę Prawa i Sprawiedliwości, a także obecną Platformy Obywatelskiej, poprzedziła ze wszech miar kłamliwa propaganda czyniąca z PRL wyłącznie państwo opresyjne z niezmiennym w niemal 45leciu jego trwania poziomem dolegliwości, a b. funkcjonariuszom SB, zajętym wyłącznie czynieniem Polakom wszelkich krzywd,  przypisująca wielotysięczne dzisiaj emerytury.

Od dawna wiadomo, że sprawna propaganda może dokonać cudu przemiany wierutnego łgarstwa w powszechnie uznawaną prawdę. A propagandę uprawia się tak.

Gdy na omawianym posiedzeniu Senatu przedstawiciel Rządu został zapytany o to jaka jest przeciętna wysokość emerytury funkcjonariuszy SB i o ile ona się zmniejszy odpowiedział  z rozbrajającą szczerością człowieka nieprzygotowanego: trudno mówić jednoznacznie, bo wysokość emerytury jest zależna do funkcji, jaką pełnił dawny funkcjonariusz. Ona była inna dla generałów, inna dla oficerów, a jeszcze inna dla zwykłych funkcjonariuszy. Z tego, co pamiętam, najwyższa emerytura funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa wynosiła około 10 tysięcy zł. Emerytura zwykłego funkcjonariusza... No to było wynagrodzenie w wysokości około 2 tysięcy zł. Oczywiście brutto.

Mówił to człowiek mający bezpośredni i pełny dostęp do danych, trudno więc sądzić by nie wiedział, że w tych kilku zdaniach nie zawarł żadnej prawdziwej informacji, lecz jedynie oczekiwane argumenty na rzecz propagandowego wsparcia bezprawia. Bo nie wspomniał, że na średnią emeryturę wypłacaną przez Zakład Emerytalno Rentowy MSWiA, która w 2007 r. wynosiła 2187,63 zł. składały się stosunkowo już niskie emerytury b. funkcjonariuszy SB, którzy odeszli ze służby wraz z jej rozwiązaniem oraz wysokie i bardzo wysokie także tych b. funkcjonariuszy tej służby, których przyjęto do nowych formacji i w ramach kolejnych czystek kadrowych odchodzili z nich ze znacznie wyższym uposażeniem w służbach specjalnych III i IV RP. Nie wspomniał też, że nie ma takiego funkcjonariusza SB, który w r.1990 odszedł z tej służby z emeryturą w wysokości 10 tys.zł. Tu także nastąpiło zatem pomieszanie materii, bo statystyka jest dziedziną, w której 2 razy 2 zawsze wynosi 4, w propagandzie natomiast wynik takiego mnożenia poprzedza pytanie o to, jaki powinien być.

Tak uprawiana propaganda prowadzić może do zupełnie nieoczekiwanego efektu. Nazwałbym go efektem obosiecznego miecza. Może oto pobudzać często w ludzkiej naturze drzemiącą zawiść, a nawet nadać jej szlachetną postać potrzeby sprawiedliwości społecznej. I nigdy nie wiadomo, czy korzystając z precedensu i sprawdzonej metody, jakaś inna formacja polityczna, także dająca sloganom pierwszeństwo przed prawem nie sprawi, że uposażenia i emerytalne świadczenia dzisiejszych funkcjonariuszy służb specjalnych RP, a nawet obecnych prominentów państwa, uznane zostaną powszechnie za skrajny przejaw społecznej niesprawiedliwości i pojawi się żądanie sprowadzenia ich do najniższego poziomu.

Propaganda i wartości

Lecz nie tylko nad finansowymi skutkami przyjętego przez Sejm projektu ustawy autorstwa Platformy Obywatelskiej należy ubolewać. Dla wielu niemniej dotkliwe są poczynione i zapowiadane zmiany, by tak rzec, w warstwie aksjologicznej. Bo oto ustawodawca łagodniejsze traktowanie i większą, niż najniższa, kwotę emerytury obiecuje tym funkcjonariuszom SB, którzy bez wiedzy przełożonych, podjęli współpracę i czynnie wspierali osoby lub organizacje działające na rzecz niepodległości Państwa Polskiego. Skoro się powiedziało ?A?, czyniąc z Kuklińskiego patriotę i wzorzec do naśladowania, to logicznym jest powiedzenia ?B? i łaskawsze potraktowanie tych, którzy z bardzo różnych pobudek sprzeniewierzyli się złożonej przysiędze.

Przypomnieć wypada, że ów Kukliński zwerbowany został do współpracy z wywiadem USA jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku, nieprawdziwy jest zatem sporządzony narzędziami propagandy jego portret ukazujący wysokiego oficera sztabu generalnego, który sprzeciwia się stanowi wojennemu i o zamyśle jego wprowadzenia informuje obce mocarstwo. Sugeruję by IPN wystąpił z prośbą o udostępnienie akt amerykańskiego wywiadu, co pozwoliłoby poznać rzeczywiste okoliczności oraz podstawę zwerbowania  go do współpracy przez obcy wywiad i zdrady.

Także żadnego z tych funkcjonariuszy b. SB, którzy dla zyskania wyższej emerytury wykażą, że poufnie współdziałali z ówczesnym politycznym przeciwnikiem, choć w trakcie swej służby bez obrzydzenia  korzystali z innych, zwykle z nią związanych przywilejów, nie da się traktować z szacunkiem. Odnoszę przykre wrażenie, że niektóre ugrupowania polityczne dzisiejszej Polski zdają się wspierać dość marnej marki przeświadczenie, że brać dla siebie wypada co się da i etyką głowy sobie nie zawracać.

Nie jest zatem przyjęty przez sejmową większość i przez Senat projekt ustawy aktem społecznej sprawiedliwości, lecz tylko politycznego odwetu. Tym podlejszego w wyrazie, że wywieranego w dwadzieścia blisko lat po dokonanej transformacji, najczęściej na starcach, którzy mają bezalternatywną już tylko resztę życiowej drogi do przebycia. Trzeba mieć osobliwe predyspozycje, by satysfakcję czerpać z tego gatunku zemsty.

Przy Okrągłym Stole nastąpiło pokojowe przekazanie władzy i nie da się ukryć, że niezależnie od wysiłku wkładanego w odżegnywanie się od takiego dziedzictwa, dzisiejsi włodarze Polski wywodzą się z tego samego solidarnościowego pnia, co uczestnicy tamtej dysputy, zasiadający vis a vis strony rządowej. Zdarzają się nawet w najwyższych władzach dzisiejszej RP, by nie wytykać palcem, owej dysputy czynni uczestnicy. Im, a także ich następcom przypomnieć wypada, że każdy indywidualnie może ze swą gębą czynić, co mu się żywnie podoba. Nie wolno wszakże nikomu z gęby Polski czynić cholewy. Bo jest ta Polska może nie tyle dobrem moim i w tym samym stopniu dobrem wicemarszałka Romaszewskiego, jest jednak miejscem do pobytu w którym, mimo wszelkich jego wyobrażeń i resentymentów, mamy takie samo prawo. Dawno nie będzie nas obu na tym świecie, a wśród części historyków trwać będzie bezsensowny spór o to czyje prawo było lepsze. Skoro więc skazani jesteśmy na pobyt pod tym samym niebem, to choć nie byłbym skłonny do ściskania sobie rąk, lecz otwarte w kieszeniach noże też proponowałbym odrzucić.

 Bo mówi się wprawdzie, że wielką sztuka jest umieć przegrywać. Okazuje się jednak jak wielu ludzi także wygrać nie potrafi.

Wiesław POCZMAŃSKI

22 stycznia 2009 r.