Aktualnośći

Fragment powieści Tomasza Turowskiego „Oko smoka”

 

Szli wolno, zapadając się w zaspy śniegu, skrzypiącego pod wibramowymi podeszwami ciężkich buciorów ze sztylpami. Od niechcenia przerzucali się pojedynczymi słowami. Oddychali głęboko świeżym, rześkim powietrzem. Niebo, wymiecione z chmur przez na szczęście niezbyt mocne porywy wiatru, zapraszało zwodniczym błękitem do rozpięcia ciepłej odzieży. Panowała cisza z lekkim poszumem drzew w tle, lazuru nic nie mąciło, może poza dwoma małymi punkcikami wysoko nad ich głowami. Trudno było się zorientować, czy ci dwaj podniebni żeglarze byli ptakami, czy też stanowili dzieło rąk ludzkich. Co prawda przez szum drzew, wytężając ucho, można było usłyszeć coś na podobieństwo odległego warkotu silnika, ale równie dobrze mógł to być akurat uruchomiony agregat bazy, jak i dron.

Dotarli do tego punktu ścieżki, prowadzącej w lewo od mostu, w którym zagłębiała się w las. Doszli do wniosku, że nie ma sensu przedzierać się przez zaśnieżone chaszcze. Zatrzymali się na chwilę przed powrotem. Caagan Bee stał tyłem do mostu, odwrócony plecami ku zakolu rzeki i stosunkowo niskiemu wzgórzu nad nim. Otaczało go trzech Specnazowców, tych przybyłych ze stolicy, wysokich, postawnych, gotowych na wszystko, szybkich jak rozprężająca się sprężyna.

– Wracamy – zakomenderował jeden z nich, sierżant, starszy patrolu – Nasi dwaj pójdą po bokach, a ja wyjdę na czoło, aby w razie czego cię zasłonić.

Zwlekali jeszcze chwilę. I to było o tę „chwilę za dużo”.

W przejmującej ciszy rozległ się szorstki chrobot rozpruwanego materiału, zakończony suchym trzaskiem. Na plecach szamana, a po ułamku sekundy na uszance, na wysokości potylicy, rozpłynęły się krwawe plamy. Dwie na wysokości serca, jedna na głowie. Jak rażony piorunem padł z jękiem na śnieg, po którego bieli rozpływały się teraz szeroko kałuże krwi.

Osłupiały sierżant wyszarpnął zza pasa radiotelefon, nadając hasło alarmowe do bazy. Pozostali dwaj szybko zdjęli kurtki, podłożyli pod krwawiące ciało i biorąc je z obu stron za rękawy, zaczęli biec z nim do mostu. Baza ożyła, rozległy się przerywane porykiwania syren, zazgrzytały odsuwane drzwi hangarów, słychać było nabierające obrotów silniki dronów i helikoptera. Do wejścia na most zbliżał się na pełnej prędkości, rozbijając fontanny śniegu, specnazowski Tigr. Zahamował ostro i w kierowanym poślizgu ustawił klapę desantową w kierunku wejścia na most. Wysypali się z niego żołnierze, jedni z bronią gotową do strzału, pozostali – lekarz, sanitariusz i dwóch szeregowców z noszami – byli nieuzbrojeni.

Po drugiej stronie mostu pojawiła się już trójka żołnierzy z ewakuowanym szamanem. Sierżant krzyczał coś do telefonu i, jakby w odpowiedzi, kilka działek ZSU-23, sprzężonych z wyrzutniami rakiet przeciwlotniczych krótkiego zasięgu, stanowiących ostatnią zaporę ogniową helioportu, zaczęło seriami pocisków omiatać wzgórze nad zakolem rzeki. Specnazowcy położyli Caagana Bee, albo to, co z niego zostało na noszach i ciągle biegiem podążyli na płytę helioportu. Stał tam gotowy do startu ewakuacyjny Mi-8 z medycznym wyposażeniem. Zgięta w pół dwójka z noszami, pod wichrem łopat śmigła, wbiegła na pokład maszyny. Za nimi wskoczyli tam lekarz i pielęgniarz. Trzasnęły drzwi. Wielka ważka chybotliwie uniosła się nad pobliski szczyt i odleciała na północ. Kelly, która chciała dołączyć do ekipy sanitarnej, została zatrzymana przez Nieczajewa, stojącego na skraju betonowego kwadratu. Przytrzymał ją za ramię, a gdy Mi podniósł się nad płytą startową, przekrzykując ryk silników, powiedział:

– To już koniec. Facet nie ma szans. Nasi powiedzieli, że spróbują go reanimować w trakcie lotu, ale według nich ma tak rozległe uszkodzenia mózgu i osierdzia, że szanse na przeżycie są żadne, a gdyby nawet, to czeka go wegetacja na poziomie warzywa.

Po tym, gdy beznadziejnie ranny szaman odleciał, w bazie, a szczególnie w grupie CIA, zapanowało głębokie przygnębienie. Mijał już miesiąc od złożonych przez Naryszkina obietnic, ale najwyraźniej los zdecydował się wprowadzić swe korekty do ludzkich planów. Przy obiedzie w kantynie, gdzie panował minorowy nastrój, Wright zapytał Nieczajewa:

– A więc nasze nadzieje na jego przesądzające świadectwo w polemice z Chińczykami zawiodły?

– Wygląda na to, że tak. Postaramy się jednak, choćby częściowo, temu zaradzić. Może uda się złapać snajpera, który wykonał te robotę? Idę o zakład, że to jedna z macek pekińskiej ośmiornicy.

– Oby się udało.

 

  • ● ●

Czwarty, pozostały w bazie Specnazowiec z „moskiewskiego importu”, zdecydował się po obiedzie rozprostować kości i przewietrzyć mózg, jak zameldował majorowi – dowódcy kompanii. To był akurat ten, który nawiązał przyjazne stosunki z myśliwym, wędrującym po okolicznych lasach w poszukiwaniu soboli.

Przeszedł przez most i zagłębił się w las. Z pewnym trudem przemieszczał się wśród spróchniałych konarów-pułapek, przyprószonych śniegiem. Po jakichś trzech kwadransach forsownego marszu doszedł do niewielkiej polany, tam, gdzie stromizna zbocza na chwilę ustępowała miejsca czemuś w rodzaju hali, jakie można zobaczyć w Karpatach, a w Tatrach w szczególności.

Nie był zaskoczony, gdy z cienia, na przeciwległym obrzeżu lasu, wyszedł do niego człowiek. Wymienili pozdrowienia.

– No i co z moim honorarium? – zapytał Specnazowiec.

– My zawsze dotrzymujemy słowa – przybysz wyciągnął ku niemu dłoń, w której trzymał dużą, szarą kopertę.

– Możesz ją otworzyć i przeliczyć, jest tam sto tysięcy euro, tak jak obiecano.

Żołnierz przejął cenny pakiet.

W tym momencie rozległ się strzał. Specnazowiec, przed chwila odprężony, zaczął nerwowo rozglądać się na boki. Nie zdążył zrobić nic więcej, bo wokół niego wyrośli jak spod ziemi, a raczej spod śniegu, ludzie w białych kamuflażach. Trójka tych „ludzi śniegu” wyprowadzała właśnie z gęstwiny skutego myśliwego.

– Mamy ich w komplecie, kapitanie – zameldował jeden z nich.

Z dala dochodził łoskot silnika. Mi-8 zawisł nad polaną i opuścił linę wyciągarki. Ludzie śniegu założyli worki na głowy zatrzymanych, skuli im dodatkowo nogi, podwiesili na linie i wyprawili obu do góry. Po odebraniu ładunku helikopter odleciał.

– No to zamknęliśmy jeden rozdział – powiedział kapitan.

– Tak powinno być, przedstawiciele Podniebnej powinni być jak najbliżej niebios – zaśmiał się, używając stosowanej przez Chińczyków metaforycznej nazwa ich państwa.

 

  • ● ●

Zmęczony, ale usatysfakcjonowany snajper, dotarł już do granicy z Mongolią. Po drodze pozbył się broni, a tuż po przekroczeniu granicy podjął z martwej skrzynki, wydrążonej w kamieniu przy leśnym dukcie, dokumenty nadające mu nową tożsamość. Mógł z nimi spokojnie przedostać się z Mongolii do Chin. Wracał w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, Zapis wideo dokonany przez lunetę z użyciem zoomu, zakamuflowany i chroniony jak źrenica oka, maksymalnie wyostrzony na zakrwawionych plecach i głowie celu, mówił jednoznacznie – ten człowiek nie żyje.

 

 

 

 

 

 

Strona ZBFSOP w skrócie